..
Igły i liście...

60 | 62530
 
 
2013-06-29
Odsłon: 1010
 

Bielovodsky hlucháň, czyli tetrov nalot

       Już od leśniczego – „władcy” tejże doliny, a naszego kamaráta, usłyszeliśmy przestrogę. Ponieważ nie wiedzieliśmy (jeszcze), co znaczą te dwa słowa, które on wypowiadał – HLUCHÁŇTETROV, doszliśmy nieświadomi czyhającego na nas zagrożenia, grożącego nam niebezpieczeństwa. Doszliśmy na taborisko, rozstawiliśmy namioty i – w „corocznym uproszczeniu” - zalegliśmy w tej najpiękniejszej ciszy, jaka może być i jaka tam jest. Nie wiedzieliśmy jeszcze, co nas czeka...

         Jako że ja jeszcze ciągle nie mogę się wspinać (a ze względu na to, że z serca i z głowy mi to już na pewno nie uleci) – więc w Tatrach teraz i jest, i nie jest mi łatwo. Dlatego też teraz „zwiedzam” rejon, w którym zawsze działaliśmy i „widzę teren wspinaczkowy pod całkiem innym kątem”. Dlatego też, kiedy rano chłopaki „poszli działać” – ja wybrałem się „zwiedzić Polanę pod Wysoką”, po raz tysiąc pięćset siedemdziesiąty czwarty. [W przybliżeniu...] Wyszedłem i za chwilę stałem w tym jednym z najpiękniejszych miejsc w Tatrach. Tam, gdzie jest to, co większość ludzi na szczęście nie przyciąga. Czyli, gdzie „nic nie ma – tylko te góry”... I gdzie wszystko trzeba też przytargać na własnych plecach. Co odstrasza większość przyjeżdżających w Tatry. Dla nas – na szczęście...

         Kiedy jednak zachciało mi się powędrować ciut dalej – ku Pięknym Kamieniom - głaziorom zatopionym w Białej Wodzie - już z początku polany zauważyłem, że coś tam jest i mało tego, jak gdyby na mnie czeka! Widziałem, że to jakiś ptak. Ale przecież, „ot, to tylko jakiś ptaszek” – więc postałem chwilkę na Polanie, porozglądałem się, pozachwycałem tym, co jest tam dookoła – i chciałem iść. Jednak, po zrobieniu kolejnych kilku kroków – zauważyłem, że ten ptaszek wcale nie ucieka, a nawet więcej – że on wychodzi na ścieżkę i staje naprzeciwko mnie!!! Stawiałem kolejne kroki na ścieżce. A z każdym z nich – zbliżałem się coraz bardziej do tego ptaszka. Kiedy podchodziłem bliżej – rozpoznałem , że to (chyba, nie znam się za bardzo) głuszec. Czy cietrzew? Albo coś w tym stylu...

         Jako że język słowacki w miarę znam – wskoczyło mi do głowy wtedy wyjaśnienie, co znaczyły te słowa, wypowiedziane wtedy do nas przez leśniczego. No tak! – Widzę głuszca. A słowo głuchy – to po słowacku hluchý. Więc tamto Hlucháň – to by się zgadzało – znaczy po słowacku głuszec! A więc to tetrov – musi znaczyć cietrzew! Kiedy wróciłem do domu i sprawdziłem to sobie – moje przypuszczenia się potwierdziły. Niemniej jednak – wtedy nie chodziło o żadne przypuszczenia. Wtedy chodziło o to, żeby chociażby przejść na koniec Polany pod Wysoką...

         Ponieważ widziałem, że moja obecność wcale tego głuszca nie płoszy, a nawet wręcz przeciwnie – jest mną wyraźnie zainteresowany - zatrzymałem się i wyjąłem z kieszeni aparat fotograficzny. Włączyłem nagrywanie filmiku i, mając obiektyw skierowany w stronę głuszca, zacząłem przesuwać się powoli w jego kierunku.

         Stałem metr przed nim i trzymałem niezdarnie w jednej ręce aparat, zaś w drugiej wystawione w jego kierunku „kijki obronne”. Co ptaka zupełnie nie odstraszało. A on... - A ON NIC!!! Nie uciekał wcale. Mało tego - zaczął puszyć się i puszyć, coraz bardziej, jak gdyby zabierał się do zaatakowania mnie! Mnie, po kilku następnych krokach, coś jednak ciut zatrzymało. Nie byłem w stanie robić już kolejnych kroków. Stanął sobie naprzeciwko mnie, na ścieżce, wąskiej, nie dającej szansy obejścia głuszca z boku – i widać było, że stroszy pióra, „pompuje się”, puszy - żeby pokazać mi, że to ja wkroczyłem na jego teren – a on zamierza go bronić!

         Miałem ze sobą te kijki. Widząc ptaka, który nie chce i nie będzie chciał zejść mi z drogi, umożliwić przejście, a nawet wręcz przeciwnie – kijki jakoś tak same, w „instynktownym odruchu myśliwskim”, czy po prostu odruchu obronnym, same zawędrował mi oba do jednej ręki i wysunęły się do przodu. Za chwilę stałem już tak że, gdybym dźgnął kijkiem gwałtownie przed siebie – musiałbym głuszca trafić. A on – nic! Ba! - puszył się jeszcze bardziej i puszył, choć wciąż przygotowany na aktywną obronę swojego terenu!

         Kiedy zbliżyłem się jeszcze bardziej – on stanął już bezpośrednio przede mną – dzielił nas już tylko metr – i głuszec, taki napuszony, robił wszystko, co mógł, by „stanąć na drodze tej wysokiej przeszkodzie”, którą zamurowało przed nim... A „ta przeszkoda”, czyli ja – stałem, rzeczywiście usztywniony, z kijkami wystawionymi w jego stronę. I chciałem tylko przejść dalej! Ale się nie dało.

         Narastało we mnie zdziwienie jego odwagą, [która w tym przypadku równa się głupocie...] tym buńczucznym „trwaniem na posterunku”, jego pozostawaniem w gotowości do ataku... I stałem tak, i stałem (niezbyt mądrze), i stałem – aż zacząłem... do tego hlucháňa mówić. Żeby nie miał problemu mnie zrozumieć - po słowacku... Mówiłem do niego między innymi:

         - Słuchaj, hlucháňku – ja nie chcę Ci przeszkadzać, ani zrobić nic złego - ja tylko chciałbym przejść tą ścieżką, tam dalej! Proszę Cię, odsuń się w lewo, albo w prawo, na chwilkę! Ja tylko sobie tam przejdę – a Ty dalej możesz sobie tu stać i dalej się tak puszyć!

         A on nic... Jak stanął, tak stał. Metr przede mną. Napuszony tak bardzo, jak tylko mógł. Pomyślałem więc, że machnę mu może tym kijkiem – szabelką przed dziobem – może to go odstraszy. Ale gdzie tam! Nie odskoczył, nie ruszył się nawet! Stał tylko i stał. Pewnie, w jego przekonaniu, „prężąc muskuły”. Machnąłem mu i drugi, i trzeci raz „przed nosem”. Pozostawał niezłomny. Jak Zawisza Czarny... Ja zacząłem mu też tłumaczyć, że mogę go uderzyć – a gdzieś czytałem, że to może zaboleć... Nie wiem, ale on chyba nie dotarł do tych źródeł, nie zapoznał się z tą wiedzą... Ba! On napierał na mnie coraz bardziej!

         Musiało to wyglądać idiotycznie. Zwłaszcza, gdyby ktoś widział mnie, a nie widział małego głuszca przede mną. „Jakiś gość stoi w Tatrach na ścieżce – i gada coś przed siebie i wymachuje kijkiem”...

         Machałem już w lewo i w prawo. Aż przy którymś z kolei machnięciem – poczułem, że czubek kijka zahaczył o jego wciąż napierający dziób! Tak, trafiłem go! „Zadałem cios” napierającemu hlucháňovi! To znaczy – w razie, gdybym miał mieć z tego powodu sprawę w sądzie, wskażę od razu okoliczność łagodzącą, być może nawet wybawienie: działałem w obronie własnej...

         W każdym razie na głuszca podziałało to tak, że... kiedy go trafiłem, ten zerwał się do ucieczki! Zerwał się, do lotu! Tak – zauważyłem wtedy głuszca, odlatującego sprzed moich stóp! Mogłem stwierdzić wtedy, niczym „drapieżny samiec”: wygrałem... [To znaczy, jeśli już mam pozostawać w tej terminologii -  owszem, wygrałem bitwę – ale nie doprowadziłem jej do jedynie słusznego w takim przypadku efektu – to znaczy nie zabiłem i nie zjadłem swej ofiary, swego napastnika...

        

         Kiedy wieczorem przyjaciele wrócili ze wspinania i opowiadaliśmy sobie o wydarzeniach z tego dnia – wśród moich pierwsze miejsce musiała oczywiście zająć przygoda z hlucháňem. A że w takich okolicznościach, kiedy opowiadamy sobie takie historie tam, gdzie wtedy byliśmy – a my jesteśmy tacy, jacy jesteśmy – „w pobliżu naszych rąk” zawsze musi pojawić się jakiś alkohol - tak było i wtedy... Stopniowo zaczęliśmy rozwijać moją opowieść, wprowadzając do niej „wątki filmowe”. Z czasem – doszliśmy już do wizji kiedy to chłopaki wspinają się i wspinają – wtem zauważają, że nad głowami zaczyna krążyć jakieś wielkie stado ptaków! Krąży i krąży, kołując nad nimi coraz bliżej! Mało tego – wygląda, jakby zbierały się do ataku! I nagle, „niczym sępy”, formują się w szereg – i rozpoczynają atak!

         A ponieważ w naszych żyłach przepływał już „ten królewski eliksir” i nasz obraz świata robił się coraz bardziej odległy od tego, który nas otaczał, po pewnym czasie roztaczaliśmy już taką wizję: eskadra hlucháňów zbija się w szereg – i pada komenda: ATAK! I hlucháňy, zbite w zwarty szereg, rozpoczynają szaleńczy atak w dół, na chłopaków w ścianie...

         Korek już nie rozwijał tego – leżał już na ziemi, zwinięty w kłębek i – nie wiem czemu - obiema rękami ściskał się mocno za brzuch... Mnie tego było jeszcze mało – brnąłem dalej... Dodałem, że miałem do nich bliżej – więc zauważyłem, że wszystkie hlucháňy były na pewno w kaskach, na pewno czarnych – a do tego jeszcze, też na pewno, jak przyjrzałem się niektórym bliżej – zauważyłem, że miały na hełmach wygrawerowane znaczki – na pewno swastyki... A Korek leżał i jęczał, nie mógł już się ruszyć. Naprawdę nie wiem - dlaczego...

        

         W każdym razie tamten głuszec pozwolił wtedy nam wszystkim wrócić żywymi do domu...

 
KOMENTARZE
 
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
ZAPISZ
 


Archiwum wpisów
 

Pn

Wt

Sr

Czw

Pt

So

Nd