2. Igiełka druga.
Spędzamy, jak co roku, majówkę w słowackich skałkach. Koło miejsca, w którym rozstawia się namioty - znajduje się „tabliczka informacyjna”. Jest na niej lista wszystkich dróg, rysunek, na którym zaznaczony jest ich przebieg. Na dole, pod wszystkim - znajduje się też, wytłuszczonym drukiem, zalecenie – prośba: PO SKOŃCZENIU WSPINACZKI PROSZĘ NIE ZJEŻDŻAĆ, ALE TYLKO, KONIECZNIE, SCHODZIĆ ŚCIEŻKĄ!
I to ma sens! Skała ma prawie sto metrów wysokości. Dwójkowy zespół, posiadający pojedynczą linę, musi założyć trzy zjazdy. Do tego - tylko niektórymi drogami dałoby się normalnie zjechać! [Zresztą nie wiem – nie próbowaliśmy nigdy!] Tak sobie kiedyś myślałem – tak teoretycznie – że nawet, gdyby kiedyś trzeba było tu zjeżdżać, to po pierwsze - można zrzucić na dole ludziom kamień na głowę; po drugie - zajmuje to pięć razy więcej czasu, niż schodzenie; wreszcie po trzecie – stanowiska są często już za przełamaniem ściany, na jej płaskiej, często nawet poziomej półce! Nity są wbite pionowo w dół, lina przechodzi przez mniej lub bardziej ostrą krawędź, a tarcie jest tutaj niczym w piaskowcu! Po przejechaniu przez tą krawędź, będąc na przykład ze trzydzieści metrów pod kantem, można po prostu nie mieć tyle siły, żeby ruszyć linę i przeciągnąć ją przez tą krawędź i stanowisko!
I któregoś pięknego dnia – siedzimy sobie pod skałą. Nie wiem, czy przed, czy po wspinaczce. W ręku każdy trzyma znaczący, półlitrowy, „szklany argument”. Jest przyjemnie, cieplutko. Tylko mocno wieje.. Nagle – tą sielską atmosferę psuje nieśmiałe:
– Ej, halo, przepraszam!
– Halo, tam na dole, chłopaki!!!
Podnosimy głowy – widzimy dwie dziewczyny na stanowisku w połowie ściany. Stoją na półeczce. Ale bez liny.
Słychać od nich – pełne uprzejmości:
– Ej, przepraszam - pomocy!
– Moglibyście nam jakoś pomóc? – Wołają.
– A co się stało?! Jak wyście się tam znalazły?!!! Przecież tu się nie zjeżdża!!!
– Aaa, no bo, yyy, wiecie, chciałyśmy zjechać. No i zjeżdżałyśmy. No i po pierwszym zjeździe – chciałyśmy ściągnąć linę do następnego. No i ciągnęłyśmy z całej siły, bo lina tam na górze nie chciała przejść przez krawędź. No i tam na górze jest taka ostra krawędź, a stanowisko jest dopiero za nią! No i to nie szło – ciągnęłyśmy z całej siły! No i jak nam się wreszcie udało – to ona nam tak wyleciała!. No i tak wieje, że ona nam gdzieś tam poleciała!
Faktycznie – widzimy jakieś pięćdziesiąt metrów na lewo od dziewczyn, kłębowisko sznura, pozaczepianego o chyba wszystkie występy skalne w okolicy. O jakieś krzaki. I w ogóle, o wszystko, o co tylko mogła się zaczepić...
Jak miałem kilkanaście lat – pracowałem dwa razy, w wakacje, po miesiącu, u nas na basenie. Jako ratownik. WOPR (nie TOPR, ani nie GOPR...). A tam składa się przyrzeczenie - obowiązujące składającego do końca życia - że „dopóki zdrów będę, bez względu na porę roku, dnia i nocy przez okres całego roku spieszę z pomocą ludziom, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie utraty życia [w wodzie].” Znalazłem swoją starą legitymację członkowską. I tak tam w niej stoi.
W każdym razie czułem obowiązek pomocy. Mimo, że dziewczyny się przecież nie topiły. [Ani nawet nie wspinały się na wędkę...] Powędrowałem na górę. Wziąłem linę – podwójną - i co potrzebne do zjazdu dla trzech osób.
Udało mi się im pomóc. Na szczęście. Linę odzyskał kolega, wspinający się drogą, w pobliżu której zaplątał się sznur dziewczyn. Zerwał ją po prostu z tych chaszczy – i rzucił na dół.
A wieczorem dziewczyny pojawiły się przy naszym ognisku. Z podziękowaniami. I dwoma butelkami piwa. Miłe dziewczyny. I miły gest. Podziękowałem im.
A że wtedy jeszcze byłem młody i głupi – i nie wiedziałem jeszcze, że picie alkoholu jest szkodliwe dla zdrowia i może być przyczyną wielu groźnych chorób – wlałem to w siebie. Było to już sam nie wiem, który raz tego wieczoru. Tak jak poprzedniego. I jak następnego...