..
Igły i liście...

60 | 62998
 
 
2008-12-02
Odsłon: 855
 

Kuordyjan i lawa...

Wiosną lubiliśmy jechać pod namiot do Doliny Kobylańskiej. Znamy tam, oprócz mnóstwa fajnego wspinania, dogodne miejsce na biwak. Nie przed oczami i uszami tego tłumu, który „przelewa się doliną”. Taka milutka „zatoczka”. Spędziliśmy tam wiele przemiłych wieczorów. Dla naszego instruktora – jest to nawet miejsce corocznych „majówek” – czyli wyjazdów (z kursantami) na długie majowe weekendy.
    Popołudniami chadzaliśmy zbierać drewno na wieczorne ogniska. Mieliśmy gitarę/y, więc ogniska spędzaliśmy wesoło i miło. Oczywiście wcześniej chadzaliśmy do Kobylan i wracaliśmy z pełnymi plecakami. Pełnymi butelek. Też pełnych...
    Wieczorami więc musiało się dziać, oj – musiało... Jednego wieczoru, gdy wokół ognia siedziało nas już tylko kilku, mocno wstawionych, z góry dobiegły nas jakieś przeraźliwe wrzaski! Ale nie „takie normalne” [w nocy, w lesie, bez światła, „normalne wrzaski” – hmm...]. Ale ohydne jakieś ryki, jakby kogoś ze skóry obdzierali. Gdy Ci, który jeszcze byli w stanie, „przestawili swój nasłuch” w kierunku, z którego dobiegały te ryki – usłyszeli jakieś urywki w rodzaju:

-    Przyjdź, szatanie!!!
-    To ja, mistrzu, wzywam cię!!!!!

Dla tych, którzy jeszcze wytrzymali – na przykład na szczęście dla mnie - brzmiało to, paradoksalnie, nie jako przerażający, okropny wrzask, od którego cierpnie skóra.
Dla ukazaniu dzieciom szatana właściwej ścieżki, sprowadzeniu ich z matni zła do oazy dobra – wrzasnąłem tam w górę:

-    EEE, SZATANIE! SPIERDALAJ DO DOMU!!!
Albo:
-    EEE, SZATAN – NO CHODŹ, KURWA!!! CO, BOISZ SIĘ?!!!

Na ten mój sygnał czekało chyba sporo kolegów, którzy nie mogli usnąć w swych namiotach. Po jakimś czasie oni, tak jak wspinacze spod skałek, „pomagali mamusi znaleźć swojego Kordyjanka”...

    Nie mogło być aż tak rozrywkowo. Na górze, nad namiotami i lasem nad nimi, na łące – wierzchowinie pomiędzy doliną Kobylańską, a Będkowską – stacjonowało wojsko. Nasz instruktor, wraz z drugim kolegą – szkoleniowcem, od lat działali (i wciąż są aktywni) w „Harcerskim Klubie Taternickim” w Katowicach. Z uwagi na działalności tego klubu – jeździli na takie wyjazdy nie tylko ze swoimi kursantami. Godzili jakoś szkolenie wspinaczy... z nauką „przetrwania w pionowym świecie” komandosów!!!
    No więc choćbyśmy wieczorem nie wiem, ile wypili i nie wiem, jak bardzo nam rano było niedobrze – CODZIENNIE, tak gdzieś koło szóstej rano, z góry pędził tabun mundurowych, którzy rwali tłumem. Wprawiali oni ziemię w takie drżenie, że budzili się nawet ci najbardziej skacowani...

    Każdy dzień spędzaliśmy wydajnie. Wspinaliśmy się, poznając co bardziej odludne zakamarki pięknej doliny. [W długi weekend majowy – to jednocześnie i bardzo, bardzo trudne, i jedyne sensowne wyjście...] Wspomnieć muszę o jednym zdarzeniu. Byliśmy wtedy na Żabim Koniu. Siedziałem przy krzyżu na szczycie i asekurowałem. Nie pamiętam, kogo, ani też nie pamiętam, którą drogą on do mnie się zbliżał. W każdym razie siedzę sobie jak najwygodniej. Słyszę gdzieś z dołu przeciągły, piskliwy wrzask:

-    Oooyyyaaa! I za chwilę znowu:
-    Oooyyyaaa!!! I jeszcze raz:
-    Oooyyyaaa!!!!!

Po siódmym chyba powtórzeniu, zdołałem odszyfrować nawet ten wykrzyknik: to było imię! [Dziś – to bym w takie coś nie uwierzył, gdyby mi to ktoś opowiadał...] To (chyba) mamusia wołała swojego dzidziusia!!! Maleństwo. Po prostu KUORDYJAN !!!!!
Czyli jest tam na dole rodzinka, która mieszka pewnie w Kobylanach. I po naradach, biesiadach, a może nawet na trzeźwo [no dobra – tu przesadziłem – proszę o wybaczenie!] – w każdym razie w pewnym momencie wpadło jej do głowy, że najlepszym imieniem dla ich dziecka będzie Kordian. No tak!
Kordian z Kobylan. No sami spójrzcie – przecież tu to nawet Ci, którzy nie chcą albo nie mogą mieć dzieci – muszą, czym prędzej, paść na kolana przed geniuszem grona „obligatoryjnych wyznawców Słowackiego”! No tak!!!
Wiem na pewno, jaka była pierwsza czytana książka przez Kuordyjanka. Myślę, że dziś on już – podobnie jak i rodzice – po prostu umie ją już na pamięć! Też mi coś - to dlań nic wielkiego! Była w nim na pewno i jest olbrzymie uczucie, poetycki, uczuciowy żar, który, jak lawa, z zewnątrz zimna i plugawa, a wewnętrznego ognia i sto lat nie wyziębi – to Kordian po prostu musiał plwać na tę lawę! I zstąpić do głębi!!!

    A słyszane przeze mnie „Kuordyjan”?!!! Cóż – to na pewno żadne naleciałości gwarowe, akcent, i tym podobne. Tylko to po prostu ja już mam nie najlepszy słuch! A do tego wieje silny wiatr!
    W każdym razie, po nie wiem już, którym z kolei krzyku – i ja postanowiłem pomóc biednej mamie – która na pewno po prostu bała się o małego rodaka. Siedząc pod krzyżem, „zaśpiewałem” do pomocy kobiecie i ja. Spod krzyża. Z chrześcijańskim gestem wsparcia. Z wysoka. Prawie z nieba jakby! Spod krzyża w każdym razie. I ja wrzasnąłem:

-    KUORDYJAAAAAAN !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

W dolinie wspinało się jeszcze dość sporo ludzi. Ich było stąd, gdzie byliśmy - słychać lepiej, niż tych z dołu. Byli w większości mniej więcej na równi z nami, na przeciwległym zboczu doliny.
Musieli więc słyszeć mój gest wsparcia dla mamusi Kuordyjanka. Bo po chwili do naszych uszu do biegło, najpierw z jednej, później już z różnych stron – to wołanie. Echo w tej wypełnionej skałkami dolinie – odbijało się raz z jednej, raz z drugiej strony i w takim kakofonicznym jazgocie mamusia dalej szukała swej pociechy...
No bo po prostu naród nasz jak lawa!!! Ale mamie, na pewno słyszącej te strofy po raz milionowy, ani w głowie było deklamowanie dalszego ciągu! Musiała przecież ratować syna!!!!!!!
    A tu armia tych idiotów na górze, lekceważąca zarówno wiekopomne, złote strofy, o których zresztą na pewno i tak nie miała pojęcia, nawet nie tyle, że rzuciła się do pomocy w poszukiwaniu Kordyjana z Kobylan – to jeszcze zaczęła szydzić, wylewać się, niczym lawa, ze ślepej czary swej głupoty i nienawiści...
    No bo jak określić to wredne echo, dochodzące z przeciwległych stron, niczym jazgot:

-    Kuordyjaaan! Ty chuju!!!  Spierdalaj!!!!! I te de, i te pe.

Ano właśnie – spuszczamy zasłony miłosierdzia... Ja tym bardziej. W końcu przecież musiałem tego wszystkiego słuchać spod krzyża...

    Po dniu obfitującym w tak traumatyczne przeżycia – światło gasło. Z zachodu nadpływała noc. po jakimś czasie siedzieliśmy znowu przy naszym ognisku. Między innymi wspominaliśmy po raz dziewiąty tamto wydarzenie. W pewnym momencie, nie wiem, w którym dokładnie, ale raczej nie na samym początku – w jasny krąg światła, jaki dawał ogień – wsunęła się cicho jakaś postać. Jakiś miejscowy. Rdzenny syn tej ziemi.
Wolne miejsce było akurat koło mnie. Nie byłem uradowany. Ale cóż... Po jakimś czasie – gdy wszyscy już „poodpływali w sobie tylko znanych kierunkach” - słyszę od... [Yyyy, wiem, że przedstawialiśmy się sobie, ale nie pamiętam, jak on ma na imię. Tak jakoś...] ...w każdym razie ON pokazuje mi trzeci raz palcem na jedno z siedmiuset pięćdziesięciu pięciu drzew nad nami, do tego trzymając długo paluch z brudnymi, obgryzionymi paznokciami jakieś dwanaście (no, może nawet trzynaście...) centymetrów od mojego oka i mówi:

-    A wiesz, kto się na tym drzewie powiesił???
-    [Tu – mogę wstawić tylko wielokropek...]

 
 
KOMENTARZE
 
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
ZAPISZ
 
Dawid 2008-12-08 15:29:02
Fajna przygoda, wogole super to opisales ;D Pzdr.


Archiwum wpisów
 

Pn

Wt

Sr

Czw

Pt

So

Nd