Zajęcia odbywały się na Górze Zborów, spaliśmy w Podlesicach. No i raz leżę sobie wieczorem na łóżku. Czytam coś. Chyba książkę Grega Childe’a. W każdym razie wciągnęło mnie to na tyle, że czuję, że ja też już chciałbym się powspinać w lodzie!
No i gdy jestem, wspólnie z tym wspaniałym pisarzem górskim i wspinaczem, na którymś kolejnym wyciągu jakiejś świetnej drogi – wtem, do moich uszu dochodzi zza drzwi:
– A Ty, na czym byłeś?
– Na amfetaminie.
– A długo?
– No tak dziewięć miesięcy.
No i ja tutaj, za drzwiami, z tą moją ochotą na wspinanie w lodzie. Hmm....
Następny dzień był już świetny. Największą nagrodą i w ogóle najwspanialszą rzeczą na tych zajęciach – był widok ich twarzy, po przejściu jakiejś łatwej drogi, albo po wyjściu z jakiejś jaskini.
Przed wejściem, słyszałem wielokrotnie, ciche:
– Po jaką cholerę ja się tu zapisałem?!
– Przecież ja zaraz umrę!
– Nie, to nie dla mnie!
– No nie! Na pewno tam nie wejdę! Co ja tu w ogóle robię?! Przecież ja zaraz się zabiję!!!
Ciche, albo głośne... A po zjeździe ze skałki, podczas którego „mieli zginąć”, czy po wyjściu z drugiej strony jaskini, przed wejściem do której też wielokrotnie „żegnali się z życiem” – każdy podbiegał, wesoły, uśmiechnięty. Dziękował i przybijał mi piątkę”!
Dopiero właśnie teraz pomyślałem sobie, że przez cały ten ich wyjazd ani razu nie nawet nie pomyślałem o żadnych pieniądzach, itd., itp. Teraz też – nie o nich samych, a tylko o tym, że to było coś tak fajnego, że wtedy nawet „nie pomyślałem, żeby o czymś takim pomyśleć”...