decathlon
Igły i liście...

60 | 67152
 
 
2010-10-19
Odsłon: 991
 

Na stanowisku z Andrzejem Skwirczyńskim.

Wiosną zeszłego roku wybraliśmy się raz do Doliny Będkowskiej. Poszliśmy na Sokolicę. Idziemy łatwą drogą, której jeszcze nigdy nie robiliśmy. Tak w ogóle, od mojego wypadku, zauważam, że w wielu miejscach są całe rejony, w których jeszcze NIGDY się nie wspinałem! Po prostu zawsze „przechodziliśmy koło jakichś rzęchów” i szukaliśmy jakiegoś „fajnego wspinania”. Na pewno plusem mojego wypadku jest to, że „zacząłem patrzeć też w tym kierunku”... No i na pewno kojarzy mi się od razu z Andrzejem Skwirczyńskim to, że w tym kierunku... mam na co patrzeć... To znaczy, że przechodziłem koło tych miejsc nie tylko dlatego, że nie było tam odpowiednich, ciekawych dla nas dróg. Ale przede wszystkim, bo... często nie było tam w ogóle widać, że tam jest jakaś skała...

Andrzej Skwirczyński wykonał tytaniczną pracę. Zupełnie za darmo, tzn. bez żadnego wynagrodzenia – wyczyścił, i ubezpieczył dosłownie „hektary” skał pod Krakowem. Niektóre praktycznie odsłoniły się, odkryte jakby na nowo.

 

Więc my wtedy idziemy Lotem na Brandysa na Sokolicy. Zresztą pierwszy raz w życiu. Asekuruję Pająka. Tylko wtedy „odwrotnie”, tzn. w taki sposób, jakbym był leworęczny (choć nie jestem) - ponieważ w prawym przedramieniu mam (tzn. wtedy jeszcze miałem) jeszcze cztery śruby wkręcone w obie kości przedramienia i najwięcej mogłem i mogę dźwigać w prawej jakieś „kilo, no - półtorej”... [To wiedziałem od ortopedy, jakby co.] Ale oczywiście, zalecenia – zaleceniami, a zakazy – zakazami. Ale jestem przecież „buntownikiem bez powodu”, a do tego - chyba nawet a przede wszystkim - mam niewiele szarych komórek (a w każdym razie o wiele za mało, żeby myśleć rozsądnie), dlatego w takich warunkach, w takim stanie – znowu się wspinałem...

No i wtedy, na stanowisku - Pająk spotyka Skwira. I (jak później mówił) opowiada mu o tym, jak to tam na dole „jest kumpel, po wielkim wypadku, i to po już drugim wielkim wypadku”. „A że może się już wspinać i idzie mu coraz lepiej - to go asekuruję i zaraz tu chyba dojdzie”.

No i ja – że na szczęście mogłem się wspinać [i niestety muszę – chociaż los próbował wyjątkowo usilnie sprawić, żeby „przestało mi się to już podobać”] – dochodzę w końcu do stanowiska.

 

I chwilkę gadamy sobie „niewinnie” z Andrzejem Skwirczyńskim. [A ja sobie, ot, tak "niewinnie", spogladam chwilami w bok, na naszą największą jurajską ścianę, o wysokości prawie sto metrów - i uświadamiam sobie "w przerwach", że na Młynarczyku przeleciałem mniej więcej tyle samo, ile tu, obok mnie , jest od samej góry do samego potoku tam na dole...] A tu Skwir, od słowa do słowa, opowiada nam, nie pytany - jak to raz, przy wbijaniu haka, „tam na prawo” [jest tam Droga Skwirczyńskiego, kiedyś nawet ją też przeszedłem – na nią wskazał] ...stracił raz równowagę (czy hak mu wypadł - nieważne) i odpadł. To jeszcze nic – zdarza się. Tyle, że po odpadnięciu, po kolei wypadł mu hak po haku - i przeleciał wtedy aż pod ścianę, nawet przelatując przez półki (gdzie jest teraz zainstalowana stalowa poręczówka)!!!

 I żyje! To znaczy i wtedy jeszcze żył. I to była nasza pierwsza i ostatnia rozmowa w życiu... Przedziwne.

 

Kiedy już myślałem, że niedługo będę mógł znowu się wspinać - a czekałem na to „jak zawsze”, cierpliwie – chciałem, przede wszystkim, bardzo, przejść drogę, która przyciągała mnie jakoś dziwnie, nie tylko swoimi trudnościami technicznymi, itp. - ale nazwą i lokalizacją. Jest bowiem w dolince grupa skał zwana Cmentarzysko, a tam istnieje droga, której Andrzej Skwirczyński dał nazwę Wieczne odpoczywanie.

Nie dość, że Wieczne odpoczywanie, to jeszcze na Cmentarzysku i to droga świętej pamięci Andrzeja Skwirczyńskiego. A tak dla mnie - to a do tego jeszcze to chcę to przejść akurat ja...

 

 

 

[Czasem Bardzo dużo zależy od pisowni. Są sytuacje, kiedy ona dopiero określa właściwy sens zdaniu. W tym przypadku – istnieje podstawowa różnica pomiędzy: „Czeka mnie wieczne odpoczywanie” – a zdaniem: „Czeka mnie Wieczne odpoczywanie”. W jednym sensie – dalej bardzo chcę przejść tę drogę Andrzeja Skwirczyńskiego w Dolinie Będkowskiej. W drugim – „tą drogę przejdzie już nie tylko ja, a każdy z nas - na pewno”...]

 

No i kiedy już, już było blisko do Wiecznego odpoczywania – miałem wizytę u ortopedy. Okazało się, że tam, gdzie w kości była przerwa – „zaczęło się robić o trochę szare”. Że, już tyle po wypadku, dopiero zaczęło mi się to zrastać. To świetnie, fakt. Tylko, że ciągle jeszcze, dalej nie będę mógł się wspinać. Że wciąż czekać na mnie będzie Wieczne odpoczywanie.

 

 

 

       To i przedziwnie piękne, i zarazem groteskowe, czy nawet kurewsko absurdalne połączenie. Tego, że WŁAŚNIE ON wyszukał WŁAŚNIE TAM nową drogę – i dał jej WŁAŚNIE TAKĄ NAZWĘ...
 

 Nie wiem już, czy akurat to właśnie była jego ostatnia droga w życiu. Na pewno jedną z ostatnich. Ale to jest nieważne. Nam pozostają tylko takie wielkie wybałuszone oczy. Wyrażające bezgraniczne zdziwienie. Oczy człowieka, który chce coś takiego zrozumieć i którego to przerasta...

 Tak, czy siak – ANDRZEJA SKWIRCZYŃSKIEGO JUŻ NIE MA...
 
 
KOMENTARZE
 
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
ZAPISZ
 


Archiwum wpisów
 

Pn

Wt

Sr

Czw

Pt

So

Nd