I.
No i jakoś mi wskoczyło do głowy to:
„swego czasu”, czyli już dość dawno, mieliśmy okazję pracować jako instruktorzy wspinaczki na obozie dla młodzieży w Podlesicach. Było przyjemnie. [Czemu to słowo wyróżniłem kursywą – o tym później.] Mimo, że przez cały dzień zajmowaliśmy się przede wszystkim „specyficzną odmianą pracy przy taśmie” – tzn. „przeciąganiem kilometrów liny przez przyrząd asekuracyjny” – to, po pierwsze (zachowując tą przenośnię), „bywają mniej ciekawe, mniej przyjemne odmiany pracy przy taśmie”, a po drugie – młodzi ludzie, spędzający aktywnie czas wolny, a przy tym, a do tego jeszcze narażający się na ryzyko – to, określiłbym, „odmiana specyficzna”. I dawali nam oni nagrodę, która stanowiła też dla nas najcenniejszą zapłatę: po zjeździe na ziemię, po wspinaczce, przed rozpoczęciem której najczęściej prawie każde z nich najczęściej „żegnało się z życiem”, przeżegnało, wrzeszczało, piszczało, itd., itp. – później mogliśmy patrzeć na ich twarze i widzieć tam TEN UŚMIECH... Najpierw słuchaliśmy wielokrotnie wrzasków, oznak przerażenia, roztargnienia, czasem nawet mogliśmy zauważyć rozpacz (zwykle po założeniu po raz pierwszy w życiu, uprzęży wspinaczkowej, butów, przywiązaniem liny, tuż przed pierwszą w życiu wspinaczką) – jednak już „po-”, czyli po dotarciu - nieważne, czy na szczyt, czy do połowy, a każdym razie po „powrocie w całości na ziemię”, największą nagrodą, jak dla nas, była ta ich mina, uśmiech wtedy... I to naprawdę wystarczy.
Nad oryginalnym zapadliskiem krasowym o nazwie Sadek udało się nam rozciągnąć mostek linowy. Najpierw grupa wchodziła po kolei, po rozpiętej drabince i przez duże, dolne okno, „na pierwsze piętro” zapadliska. Później przechodzili na jego drogą stronę, w sam kąt, zagłębienie w skale, skąd ciekawym korytarzykiem skalnym, wąskim, wymagającym łatwej wspinaczki, przeciskania się, wydostawali się „na wierzchowinę” – czyli między drzewa na górze. Tam akurat rozpoczynał się nasz „most linowy”, po którym kierowało się w przeciwnym kierunku, tyle, że „piętro wyżej”. A na koniec drugi kolega – instruktor „przejmował” każdego, kto do niego dotarł i „opuszczał go w przepaść” – to znaczy na linie pozwalał każdemu bezpiecznie „osiągnąć ziemię”.
Najpierw oczywiście musieliśmy się poznać. Przedstawiliśmy się z Łukaszem wszystkim, a prosiliśmy jeszcze, żeby każde z dzieci podeszło i osobno zrobiło to samo. A więc „uścisnęliśmy dłonie wszystkim Ewelinom, Kamilom, Patrykom”, itd. Zaś, kiedy zbliżył się ostatni z chłopczyków, jak zauważyłem, malutki sympatyczny i uśmiechnięty, wyciągnął malutką dłoń, usłyszałem:
- Adam Bielenda, Natural Kosmetiks.
Odpowiedzieć mu „adekwatnie” nie mogłem... Nie wiem, czy niestety, czy na szczęście – ale nie mogłem i Adam Bielenda, Natural Kosmetiks usłyszał ode mnie tylko banalne, żeby nie powiedzieć tandetne i prostackie:
- Piotr Michalski. Miło mi poznać! [Czy jakoś tak, tej drugiej części już nie jestem pewien... J]
W grupie dzieciaków pamiętam też jednego, przesympatycznego. Pociechę naszą i pupila. Oczy same się śmiały, gdy się patrzyło na niego i go słuchało. W trakcie trwającej cały dzień „zmagań”, w pewnym momencie, kiedy coś musiałem tłumaczyć i pokazywać, podszedł do mnie i powiedział mi coś, co pamiętam najlepiej i wspomina mi się najmilej:
- Proszę pana!Yyy, nie wiem, co wtedy odpowiedziałem. Nie pamiętam... Pamiętam, za to, że potem słyszałem to jeszcze wiele razy, ale już nie od Robcia. I jako żarcik – bo słyszeli to też „moi ludzie”...
Teraz to miał być już „koniec opowieści”, [„fascynującej”, wiem...] ale przypomniał mi się w tym momencie przypadek podobny. Mający wspólną cechę, będący przejawem podobnego przymiotu: to "emanacja uprzejmości i kultury"...
II.
„Dawno, dawno temu”, zdarzyło nam się, w Tatrach Słowackich, spać w kolebie w jednej tatrzańskiej dolinie. Jednego dnia, po powrocie ze wspinaczki, zauważyliśmy, że pod tym „naszym głazem” chyba ktoś jest! Okazało się, że to Polacy, instruktor z kursantem. Ba mało tego – znanego instruktora (i przewodnika tatrzańskiego) rozpoznaliśmy nawet z pamiętanych zdjęć!
Trzeba było się przedstawić. „Wojtek”, „Andrzej” i „Piotrek” - padło z naszych ust. Przewodnik odpowiedział nam jednak w sposób, który warto było zapamiętać i także dzisiaj to wspomnienie przywołać - z całkowicie poważną miną, jego usta oficjalnie wypowiedziały: „Piotr Konopka”...
Później usłyszeliśmy wywody dłuższe, obszernie i barwnie ilustrujące niezliczone przygody górskie, wskazujące jednocześnie na wyjątkowe doświadczenie i profesjonalizm poznanego rozmówcy. Na końcu swych oratorskich popisów usłyszeliśmy od mistrza coś, co było doskonałym podsumowaniem tego wystąpienia:
- Panowie, to tak: my tu gadu–gadu, a zapomniałem zadać Wam najważniejszego pytania (wybaczcie, że tak zmienię temat, ale sprawa jest bardzo istotna): GDZIE SRAMY?
Gdy oddaliliśmy się (lub oni), wybuchnęliśmy taką salwą śmiechu, jaką nigdy przedtem i potem nie śmialiśmy się chyba w życiu... Popłakaliśmy się. Poplamiliśmy też sobie prawie całe bluzy – od tarzania się ze śmiechu w jagodach... Później, pamiętam, do końca wyjazdu zwracaliśmy się do siebie, przesadnie często z imienia i nazwiska. Także w ścianie, gdy wołaliśmy typowo wspinaczkowe „komendy”, wrzeszczeliśmy, zaczynając zawsze od pełnego imienia i nazwiska...
- Andrzej R. - idę! Czy:
- Wojciech P. - daj luzu!
No i – tak sobie teraz znowu wrócę do tego, od czego zacząłem –
Pamięć człowieka jest „przestrzenią” nieodgadnioną... A ja mam też teraz, między innymi, tą pamięć ćwiczyć - pamiętam... [Żeby było tu też dużo wielokropków – muszę napisać też: było to ćwiczenie przyjemne...]
Copyright © 2014 by gorskieblogi