..
Igły i liście...

60 | 62564
 
 
2014-10-09
Odsłon: 1015
 

Wykładowcy na poziomie, trzymający się w pionie

        Na studiach miałem dwóch takich wykładowców, o których chcę wspomnieć i wspomnę. Obaj byli z natury raczej spokojni. Jeden prowadził wykłady, z drugim miałem tylko ćwiczenia. Obaj prowadzili zajęcia z przedmiotów, które akurat mnie nie za bardzo interesowały. Ale to nieważne - obaj jednak budzili w nas (a przynajmniej we mnie), sam nie wiedziałem czemu, jakąś taką dziwną sympatię. Bił od nich spokój, opanowanie. Ale nie byli flegmatykami – widać było, że drzemie w nich energia. Widać też było jednocześnie, że dobrze traktują swe obowiązki i nie stoją nad nami jak gdyby z przymusu. Że wiedzą, w którym są miejscu i że sami to lubią.

         Nie wiedziałem o nich nic więcej niż to, że są moimi wykładowcami. Ot – jeden pan doktor – od tego i drugi pan doktor – od tego. Dwaj panowie doktorowie. Jednak tajemnica tego, skąd biła ta energia i czemu czułem to dziwne porozumienie i sympatię, wyjaśniła mi się raz, co do jednego z nich - już dawno, w... Rzędkowicach. Po przyjeździe, odeszliśmy już sprzed samochodów i podchodziliśmy dróżką pod skały. Wtedy ja przypomniałem sobie, ze zostawiłem coś w aucie i muszę wracać. Wziąłem od kolegi kluczyki i szedłem z powrotem. Kiedy zbliżałem się już do „zamykającej grań”, ładnej, ostatniej turni - Wysokiej - zobaczyłem, że na dróżce przede mną, blisko samochodu, który wyjechał aż tam, stoi jakiś niski mężczyzna, który z każdym krokiem... robi się podobny do... tak! Już z daleka moje oczy zaatakował taki widok: stoi tam ten nasz pan doktor [pominę personalia]!!! Mało tego – stoi tam w króciutkich spodenkach, w uprzęży, a jeszcze, do tego, w ręce trzyma butelkę Smädnego Mnicha!!! Cóż! Jakże dziwny był ten widok dla mnie! Jakże niesamowity był ten przeskok – od obrazu spokojnego „pana doktora”, który opowiadał te wszystkie rzeczy i u którego później trzeba było starać się, żeby uzyskać zaliczenie – do tego widoku, który miałem teraz! Jakże dziwnie, z trudem dziwnym, zbierałem się do tego i jakże dziwnie przyszło mi wtedy wymówienie tego „Dzień dobry!”!!! Wtedy jednak już tyle spraw mi się wyjaśniło! Skąd ta podejrzana, niezrozumiała wcześniej sympatia, jaka od niego biła, jakby w nas obu drgała jakaś tajemnicza struna – ta sama. Teraz było już jasne – już wiedziałem, jaka... Tak samo - dziwnie – patrzyło mi się później na to, jak „mój” pan doktor wspina się Filarem Lechwora. Ale wszystko się tu akurat zgadza. Wiem przecież, że na początku filozofii jest właśnie zdziwienie. Wtedy to właśnie zdziwienie ogarniało mnie od środka. Mając przed oczami ten obraz, byłem zdziwieniem wypełniony. A tenże pan doktor na swoim wydziale zajmował się filozofią średniowieczną i nowożytną. I to zestawienie: np. pojęcie świadomości intencjonalnej u Edmunda Husserla, o czym (między innymi) słyszałem od miłego pana doktora, odzianego zwykle w marynareczkę, czy sweter (którego to widok pamiętałem z uczelni, z zajęć) - a z drugiej strony, obraz tej samej osoby i widok tych chudych nóżek, wystających z króciutkich spodenek, do tego uprząż wspinaczkowa w pasie i ten Smädný mních w ręce – który to obrazek miałem wtedy w Rzędkowicach...

         Na studiach wiedziałem już, a propos jednego pana doktora, że tłumaczy też teksty filozoficzne z języka czeskiego. Potem o tym zapomniałem – a po latach, jeżdżąc corocznie w Tatry Słowackie, poznając ludzi i stopniowo także i język słowacki, zaprzyjaźniając się nawet z jedną słowacką rodziną – przypomniałem sobie o tym „moim” doktorze – wspinaczu – czechofilu. Dobrze. To znaczy, w tym przypadku lepiej: – Tak je to skvelé! Przypomniało mi się również i to, że jakiś czas po okresie moich studiów miał on także wykłady w Klubie Wysokogórskim. O etyce wspinaczkowej. Szkoda, że się to nie splotło z moimi studiami. Posłuchałbym go – o wiele chętniej - jak opowiada o wspinaniu.

         Mijały lata, a ja cały czas się wspinałem. Stopniowocoraz lepiej, stopniowo nabierałem doświadczenia. Po jakimś czasie udało się nawet wytyczyć w Tatrach własne drogi wspinaczkowe i zostać instruktorem wspinaczki. A że wspinaczka ta bywa niebezpieczna – i ja przekonałem się o tym, nadzwyczaj dotkliwie. Zdarzył mi się wypadek. Kiedy w miarę „wyszedłem na prostą” - na tyle, żeby wrócić do wspinania – przytrafił się wypadek drugi. Jeszcze gorszy. Po nim zaś, gdy jeździłem cyklicznie do lekarza, w ramach ćwiczeń pamięci - co miałem wówczas w zaleceniach od lekarza – „poszedłem sobie powspominać” na uczelnię, na swój wydział. Odwiedziłem korytarze, poczytałem sobie przy drzwiach wejściowych, kto tu teraz wykłada, sprawdziłem plan zajęć dla poszczególnych lat. Odwiedziłem także profesora, u którego broniłem pracę magisterską. [Dla mnie, wtedy – wydarzenie pewnie najważniejsze w życiu; nie mogę tego nie pamiętać.] I kiedy zacząłem z nim rozmawiać – od razu widziałem w jego oczach, że patrzy na kogoś obcego, że nie widać w nich porozumienia – że mnie nie poznaje! Musiałem się mu przedstawić i przypomnieć, że to u niego obroniłem pracę magisterską. Owszem – potem sobie to tak tłumaczyłem – dla niego to normalne, to było dawno, byłem jednym z kilkunastu innych, a on, ma takich samych studentów kilkunastu, rok po roku. Owszem – tak go usprawiedliwiałem i go rozumiałem. Niemniej – było mi „jakoś tak” przykro... Pożegnałem się i wyszedłem z uczelni. Idąc uliczką, przy której był sklepik, przed którym tyle razy staliśmy z kolegami, kiedy na przykład odwołali jakieś zajęcia [bo ten sklep był najbliższym w stosunku do uczelni miejscem, w którym można było kupić piwo...] – i tam, nagle widzę, że idzie „ten drugi pan doktor”! A teraz, po wizycie na uczelni, wiedziałem, że już nie doktor – ale profesor! Przywitaliśmy się (on mnie na szczęście pamiętał) serdecznie. Po krótkim wstępie – jako że przyjechałem tu przy okazji wizyty u lekarza – doszedłem też do moich wypadków. Cóż... A że przy ich okazji musiałem wyjaśnić też i to, że to przy wspinaczce, nie wiedziałem, jakim językiem mam mówić, na ile „doktor, a teraz już profesor”, zna nasz żargon. Spytałem go o to, kiedy w tych moich opowiastkach doszedłem do słowa „poręczówka”. Wtedy chciałem wyjaśnić, co to takiego – i kiedy zacząłem, usłyszałem: "Wiem, spokojnie – ja też się wspinam!". Uff – wtedy było mi już dobrze. Mogłem mówić o szczegółach - a nie musiałem wyjaśniać, co to jest ‘poręczówka’, ‘dziabki’, i tak dalej. Było też jasne, dlaczego na studiach ten „doktor, a teraz profesor” wydał mi się też taki fajny... Porozmawialiśmy więc chwilę i pożegnaliśmy się. Miło.

 

         W następnym sezonie trafiliśmy raz na nasze jurajskie Straszykowe Skałki, koło Ryczowa. Ja - oficjalnie, nie mogłem się jeszcze wspinać – po złamanej ręce wtedy jeszcze wciąż miałem śruby i stalową płytkę w kościach przedramienia. To znaczy nie wolno mi było - "oficjalnie". To znaczy o to nawet nie pytałem ortopedy. Nie mówiłem mu, że wspinanie to – tak zwyczajowo się podaje – 90% głowa, 9% nogi i tylko jeden procent to ręce, itp. Nie miałem po co tego mówić – wiem, co odpowiedziałby mi, gdybym spytał, czy mógłbym się wspiąć, choćby „po czymś takim bardzo łatwym”, i tak dalej... Nie musiałem – przewidzenie jego odpowiedzi na takie pytanie było zbyt proste, żeby to pytanie w ogóle zadać... Bo ja sam, jako że z tym uzależnieniem nie mam już co walczyć [tak teoretycznie - jeśli bym chciał]. Wspinałem się więc wtedy po czymś tam, najłatwiejszym. Korek z Pająkiem łoili gdzieś w najlepsze, a ja – powędrowałem sobie po okolicy. Kiedy wróciłem, Kasia, podekscytowana, mówi do mnie: - Ty, tam jest chyba ten twój doktor, z tym drugim – tym też od Was, z uczelni! Natychmiast skierowałem się do nich – i fakt, to oni! Przywitaliśmy się serdecznie. Po wszystkich opowiastkach, wśród których dominowała jednak moja opowieść [niestety, mam historię na tyle sensacyjną, że oj, jak to „obiektywnie” oceniam, mam o czym opowiedzieć – niestety...] o wypadkach. Ale później udało się nam przejść do samego wspinania, i to nie w opowiastkach, a w praktyce!

         I po chwili – widziałem już jak „mój pan profesor” - odziany w legginsy i polar, z przypiętym z tyłu woreczkiem na magnezję - asekuruje „mojego pana doktora”, ubranego bardzo podobnie... Cóż – nie ogarniałem tego, chyba przerastał mnie ten widok trochę, przyznaję... Jako że oni akurat zrobili sobie przerwę, a ich lina wisiała na drodze, którą i chciałem spróbować i może dałbym radę przejść i ja - spytałem ich, czy mogę skorzystać z ich liny. I po chwili wspinałem się drogą, którą przed chwilą szedł kiedyś - mój wykładowca, korzystając z liny mojego pana doktora. Miłe...

         Kłopot mieliśmy, kiedy zeszliśmy z drugiej strony skałki i blisko siebie stanęliśmy my – tzn. Korek, Pająk i ja oraz oni – pan profesor i pan doktor. Trzeba było ich sobie przedstawić. Ale jak?! To znaczy przedstawić przyjaciół „kadrze z uczelni” – to jeszcze było łatwe. Zrobiłem to zwyczajnie – w końcu przed chwilą opowiadałem im między innymi o wypadku w Tatrach. Teraz wystarczyło więc tylko dodać, że to są właśnie Ci dwaj, którzy przy tym wszystkim byli, którzy wtedy to widzieli... Kiedy jednak trzeba było przedstawić  Korkowi i Pająkowiprofesora i doktora – maiłem kłopot niemały... Walczyłem sam ze sobą: z jednej strony, wiedziałem, kto to jest, kim byli dla mnie, z drugiej zaś – wiedziałem, że wszyscy jesteśmy w skałach, przyjechaliśmy się wspinać i wszyscy znamy zasady, które obowiązują w naszym środowisku. Zasady, wśród których jedną z naczelnych jest ta, że wszyscy zwracamy się do siebie per ‘Ty’... [Kiedyś, gdy spotkałem w skałkach mającego wtedy dziewięćdziesiąt trzy lata Zdzisława Dziędzielewicza – Kirkina (wspinającego się wtedy!) i zwyczajnie, zwróciłem się do niego per ‘pan’ – on, trochę oburzony, zwrócił mi uwagę, żebym „mówił normalnie” i mówił do niego „tak, jak trzeba, jak to jest w naszym środowisku przyjęte” – czyli per ‘Ty’. Teraz – pamiętając o tamtym – jakoś trudno mi się było do tego zastosować... Tak więc przedstawiłem chłopakom moich wykładowców „neutralnie” – jako „moich wykładowców ze studiów”. Po prostu – "profesor X"’ i "doktor Y".

         Za chwilę przed moimi oczami ukazał się taki widok: na jednym końcu liny – „mój doktor” asekuruje „mojego profesora”. Po pewnym czasie okazało się, że „moja kadra” wspina się drogą, którą akurat chciałem iść i ja. Nietrudną, połogą – taką, która wyglądała, że będzie się dało ją przejść, używając jak najmniej tej jednej ręki. Spytałem, czy będzie można skorzystać z ich liny, po nich. Potwierdzili, choć powiedzieli, że oni już się zbierają.  To z kolei sprawiło, że zdecydowałem się zabrać ze sobą naszą linę – i kiedy doszedłbym na stanowisko [na co optymistycznie liczyłem...], po prostu zamieniłbym liny, a ich karabinki opuścił po naszej linie. Tak też zrobiłem. Nie, że to dlatego, że „odezwała się we mnie dusza instruktora”, ale tak po prostu – kiedy na szczycie zobaczyłem że wędka została założona tylko z jednego punktu – owszem, ringa, ale wbitego pionowo w skałę i tylko jednego – poprosiłem kolegów na dole i dowiązali mi do liny jeszcze taśmy i karabinki - i dołożyłem drugi punkt. Czyli założyłem stanowisko „bardziej podręcznikowe”. To także ze strachu – bo, choć oni wcześniej go obciążali i z powodzeniem zjeżdżali, teraz miałem obciążyć je ja. I jakoś tak, nie wiem - czy zabrakło mi odwagi, czy też może zwyciężył rozsądek – w każdym razie i ja za chwilę znalazłem się pod skałką. Tyle że „moja kadra” już szykowała się do powrotu. Zebrali czym prędzej wszystkie rzeczy i czekali tylko na te karabinki, które zwoziłem im ja. Gdy je zwróciłem i podziękowałem, oni w mig odwrócili się i popędzili ku samochodowi, którym przyjechali.

         A na odchodne „mój profesor” powiedział mi zdanie, które do serca wskoczyło mi już chyba na stałe i od razu zrozumiałem, co chce przez to powiedzieć. Odchodząc, profesor (o którym wiedziałem, że jest miły, fajny, a od niedawna dowiedziałem się on też się wspina) - powiedział do mnie,  sympatycznie, z uśmiechem: „To co, Piotrek – następnym razem w tych drugich skałach?”. Chyba nic na to wtedy nie odpowiedziałem. Chyba powiedziałem tylko smętnie, ze spuszczoną głową: „Do widzenia”... Bo rozumiałem to od razu, co on chce przez to powiedzieć... Nie znając powodu. Cóż począć – smutno mi było i jest przez to smutno... A wspomnienia z nimi związane miałem miłe. Więc przy tych miłych pozostanę. Szkoda, że takich już pewnie nie będzie przybywać...

 
KOMENTARZE
 
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
ZAPISZ
 


Archiwum wpisów
 

Pn

Wt

Sr

Czw

Pt

So

Nd