Dokładnie 17-go lutego 2002-go roku udało się nam „zwiedzić” najtrudniej dostępną dolinkę w Tatrach – Śnieżną. Dolinkę wiszącą. Opada ona do Dol. Czarnej Jaworowej pięknym progiem. Przez niego skacze wodospad. A że my byliśmy tam wtedy w lutym – nie mogliśmy wprost oczu oderwać od wspaniałych lodospadów, które zwieszały się z progu tej dolinki.
Do odwiedzenia tego urokliwego, dzikiego i pięknego zakątka Tatr zachęcił nas głównie maestro Paryski. Tym między innymi:
- Ze Złotej Strągi wypływa Śnieżny Potok, który poprzez progi doliny spada wspomnianymi wyżej wodospadami i kaskadami. (...) [WHP 18, str. 17]
Z tego wydedukowaliśmy, że jeśli latem – wodospady – to zimą z kotłów, przez progi - muszą spadać lodospady. [Genialni jesteśmy, prawda?]. Główną zachętą był zwłaszcza ten fragmencik:
Dolina Śnieżna jest najtrudniej dostępną doliną tatrzańską, a przejście jej trzech pięter stanowi poważną wyprawę taternicką o charakterze skalno – śnieżnym. [WHP 18, str. 17]
Po zimowym biwaku - w tej tak mało znanej i niełatwo osiągalnej (zwłaszcza zimą) części Tatr - szybko się zebraliśmy i się zaczęło... Pierwszy lodospad nie pamiętam, kto poprowadził.
Na mnie wypadło na drugim. Na najbardziej pionowej, najszerszej i najdłuższej kurtynie lodowej, jaka opada z kotła zwanego Srebrna Strąga do dolnej Wielkiej Strągi.
Idzie się tam szeroką „ścianą lodu”. Nie wiedzieliśmy, że w Taterkach może istnieć coś takiego!
Kiedy udało mi się wydostać ponad ten pionowy, trudny i piękny odcinek, wyszedłem w łatwy teren – mniej nachylony lód, a potem śniegi obszernego kotła Złota Strąga.
A jakoś tak jestem nauczony, taki mam nawyk, że jak się kończy wyciąg – trudny odcinek, a jest łatwo i można się asekurować – to się zakłada stanowisko [tak jakoś już jestem nauczony – dziwne, nie? :-) ] – więc rozglądałem się za „kawałkiem czegośtam”, gdzie możnaby zbudować stanowisko.
A tutaj tak: łatwo – to jest, owszem. Ale czy „można się asekurować” - hmm... Po prawej– widzę stopniowo kładący się lód, przechodzący stopniowo w wielki kocioł śnieżny. Nad głową – tenże kocioł. A po lewej – pasek skałki. Ale ale...
Miejsce, w którym stałęm - to był tor, którym całe tysiąclecia wycieka z kotła woda. Cały wielki kocioł nade mną zwężał się tutaj, koło mnie i po opadach to miejsce, w którym stałem działało dokładnie tak, jak lejek. Po godzinnym poszukiwaniu jakiejkolwiek szczeliny w wypolerowanej na błysk glazurze i wysłuchaniu, kolejno – wołań, krzyków, wrzasków, przekleństw, kolejnych, nudnych już pytań o stanowisko – wiedziałem, że nie mogę odpowiedzieć nic, co by ich uspokoiło i ogrzało.
A bałem się, jak cholera. Teraz – to już i tego, że tak się grzebię, i tego, że będę musiał jednak ich jakoś przyasekurować! No przecież nie zejdę teraz tą samą drogą, żeby na przykład zjechać z ostatniej wkręconej śruby! [Choć i ta myśl przeleciała mi też przez łeb...]
Nie wiedziałem, co robić. "Walczyłem sam ze sobą", czy "biłem się z myślami". Kiedyś tam i gdzieśtam czytałem, że... I już po chwili siedziałem wkopany baaardzo głęboko w śnieg, na szczęście w miarę twardy. Na szczęście bardzo głęboko. Opasany liną, zabierałem się do asekurowania ich przez ciało.
Krzyknąłem jeszcze tylko wcześniej chłopakom, że tu jest na tyle kiepsko, żeby szli nie naraz, a jeden po drugim, ale osobno. Nie prosiłem ich, żeby nie odpadali. Czekali na stanowisko bardzo długo. Więc wiedzieliby od razu, czemu o to proszę...
I za niedługo dochodzili po kolei do mnie. Przecież nie napiszę, że „dochodzili stanowiska”... Nie muszę też i nie napiszę, jaką mieli miną, kiedy ujrzeli... głęboki dół, z którego słyszą mój głos i do którego wchodzi biegnąca od nich lina.
Albo jakich używali wtedy wyrazów. Nie muszę...
Uff, przeżyli...
Udało się nam skończyć tą wspaniałą drogę zimową. Wyszliśmy na grań i udało się – cało i zdrowo – wrócić do namiotu. Tam – miałem wyrzuty sumienia. Przepraszałem chłopaków.
- No k... cóż miałeś robić?! Dobra, jest już po wszystkim, jesteśmy na dole, w porządku! – Mówili. Czułem ulgę.
No to ja miałem dla nich schowaną w śpiworze, w reklamówce „nagrodę”. Trzymałem to w tajemnicy. Przed nimi. To miała być niespodzianka. Wyjąłem i... trafiłem, alkoholicy! W namiocie, na śniegu, w Czarnej Jaworowej – zrobiliśmy we trzech – litra śliwki...
Oj, dobrze było... Teraz to sobie tak mogę pisać. Ale spójrzcie na zdjęcia – tam jest jedyny „stały punkt, zainstalowany w skale” nad tym lodospadem. Nie pomyślałem o tym wtedy, żeby założyć z niego stanowisko. Jakoś tak. „Wybiłem” ten punkt ze szczeliny. Lodospad był obity – a ja to zniszczyłem. Bez młotka. Ręką. Jednym szarpnięciem. Taki ze mnie siłacz...
Wtedy stanęło mi to w gardle jak kołek. Właśnie jak kołek. A to przez to, że Ciebie tam wtedy nie było, Korek...
- NA ZDROWIE!!!